Zmarła poetka i malarka Marianna Olkowska
Refleksje z ostatniego Pożegnania Prof. Juliuszowi Chrościckiemu
Esbecka farsa z morałem
Lektura szkicu Bohdana Urbankowskiego „Poeta średnio cuchnący — do wynajęcia” (zamieszczonego w „Gazecie Polskiej” nr. 40) uświadomiła mi konieczność zabrania głosu w sprawie, której nie zamierzałem komentować, choć miałem na jej temat sporo do powiedzenia. Rzecz dotyczy teczki pracy tajnego współpracownika SB Leszka Żulińskiego, w szczególności — dokumentu, którego stałem się mimowolnym bohaterem tylko dlatego, że na prywatnym przyjęciu śpiewałem przy akompaniamencie gitary antykomunistyczne pieśni (IPN 00200/8, tom 1, k.82). Ponieważ wspomniała o tym również w podobnym duchu Joanna Siedlecka na stronach 401-403 swojej książki Kryptonim „Liryka” i oboje autorzy cytują wysokiego funkcjonariusza resortu, który zleca Komendzie Stołecznej Milicji Obywatelskiej bliższe zajęcie się moją osobą, czytelnik może dojść do błędnego wniosku, że to właśnie doniesienie dzisiejszego skarbnika Związku Literatów Polskich zainicjowało falę represji, które mnie dotknęły. Problem w tym, iż sprawa miała swoją prehistorię. Ów funkcjonariusz działał na szczeblu centralnym, tzn. był pracownikiem Departamentu III MSW i nie musiał wiedzieć o wszystkim, czym zajmowali się pracownicy Wydziału III KSMO. Służby specjalne PRL miały mnie na swoim celowniku od czasu „wydarzeń marcowych”, a ściślej rzecz ujmując, od 16 marca 1968 roku (godz. 0:45), kiedy to wraz z Januszem Pawłowskim zostaliśmy przyłapani przez SB z puszką farby i pędzlem. Dzięki temu, że pędzel był jeszcze suchy i że wcześniej uzgodniliśmy zeznania na wypadek wpadki, udało się wówczas uniknąć poważniejszych konsekwencji. W aktach śledczych, które znalazły się w moim kwestionariuszu z tamtego okresu i w późniejszych aktach operacyjnych powtarza się po prostu formuła „podejrzany o malowanie napisów wrogiej treści na budynkach uniwersyteckich”. Zdarzenie zrelacjonowane SB przez Leszka Żulińskiego poprzedziło jednak coś poważniejszego. W styczniu 1976 roku Wydz. III Komendy Stołecznej Milicji Obywatelskiej w Warszawie wszczął przeciwko mnie (na wniosek Departamentu III MSW) sprawę operacyjnego rozpracowania w związku z podpisem, jaki złożyłem wraz z innymi kolegami pod petycją sprzeciwiającą się wprowadzeniu do Konstytucji PRL poprawki o trwałym i nienaruszalnym sojuszu Polski z ZSRR. W takich wypadkach bezpieka gromadziła z reguły materiały obciążające sygnatariuszy, a tym razem dostarczyło ich między innymi doniesienie, do którego dotarli Joanna Siedlecka i Bohdan Urbankowski. W teczce zawierającej dokumenty mojego SOR-u (IPN 0246/548) nie było tego doniesienia. Czytając ją w roku 2005 po uzyskaniu statusu pokrzywdzonego, znalazłem natomiast wspomniane już pismo Naczelnika Wydz. IV, Departamentu III Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, pułkownika Z. Bieleckiego, który w dniu 17 maja 1976 roku wydał Naczelnikowi Wydziału III Komendy MO Województwa Stołecznego takie oto dyspozycje: „Uzyskaliśmy informację ze sprawdzonego źródła, że Tadeusz Witkowski — doktorant u J. Sławińskiego w IBL, w trakcie spotkań towarzyskich wykonuje piosenki o tematyce politycznej. Autorami tekstów piosenek odtwarzanych przez T. Witkowskiego jest m.in Okudżawa i Wysocki. Ponadto śpiewa on tzw. «łagiernyje piesni» — piosenki śpiewane ponoć przez Rosjan osadzonych na Syberii, piosenki antyradzieckie, polskie powojenne, sławiące przywiązanie do Lwowa i Wilna oraz teksty stworzone przez studentów w roku 1968. Utwory te o nastroju poważnym lub humorystycznym, przede wszystkim poruszają problemy «sołżenicynowskie», wyśmiewają władzę socjalistyczną. W związku z powyższym proszę o objęcie kontrolą operacyjną Tadeusza Witkowskiego, z uwzględnieniem jego postawy i działalności politycznej.” Dopiero po roku zorientowałem się, kto był owym „sprawdzonym źródłem”. Studiując teczkę pracy tajnego współpracownika ps. „Jan”, Leszka Żulińskiego, znalazłem przytoczone wyżej pismo i oryginalne doniesienie: relację z przyjęcia, jakie miało miejsce 30 kwietnia 1976 z okazji imienin Marka Zielińskiego, w rok po imprezie, którą zrelacjonował czytelnikom „Gazety Polskiej” na podstawie innego dokumentu Bohdan Urbankowski. Nie upubliczniłem wówczas mojej wiedzy na temat działalności t.w. „Jana” z trzech powodów. Po pierwsze, Leszek Żuliński nie był w tym czasie członkiem władz ZLP. Po drugie, dokument dotyczący mojej kulturalnej działalności dał początek historii, która szczerze mnie ubawiła (o czym za chwilę…). Po trzecie wreszcie pisząc o agentach SB nie kieruję się zasadą odwetu i unikam poruszania spraw, które osobiście mnie dotknęły. Również i teraz roztrząsanie tamtej historii nie przychodzi mi łatwo, tym bardziej, że pytany przez Joannę Siedlecką o motywy swoich działań autor doniesienia powiedział: „Meldowałem […] o repertuarze Witkowskiego, bo rodził bunt, dysydenckie nastroje, na które byłem uczulony” (Kryptonim „Liryka”, s. 406). Trudno byłoby mi dziś znaleźć bardziej wiarygodny dowód uznania dla moich skromnych zasług. Doniesienie miało oczywiście swoje następstwa. O jednym z planowanych przedsięwzięć operacyjnych, dowiedziałem się z notatki Zastępcy Naczelnika Wydziału III Komendy Stołecznej MO w Warszawie, majora K. Borowskiego. Oficer ów całkiem logicznie sądził, że skoro odbywają się jakieś spotkania towarzyskie przy gitarze i winie, zapewne pojawiają się również kobiety w tle albo i na pierwszym planie, w związku z czym 17 września 1976 roku wydał swoim podwładnym następujące polecenie: „Sprawę przekazać tow. Ziętali. W miejscu pracy figuranta pozyskać źródło informacji, podobnie w miejscu zam. na Jelonkach. Opracować kombinację operacyjną, której celem byłoby doprowadzenie do kompromitacji moralnej figuranta przy aktywnym udziale kobiety.” Cały problem w tym, iż major Borowski nie wziął pod uwagę, że miejscem pracy były w moim przypadku czytelnie oraz biurko we własnym mieszkaniu. Poza tym, nieznajome i do tego utajnione nie miały okazji ani też szans rozpracowania mnie, gdyż w dwuznacznych sytuacjach towarzyskich od razu węszyłem prowokację. Nie powiem, żebym nie lubił dwuznaczności, jest to jednak „słabość” ze sfery upodobań estetycznych, nie etycznych. Tak czy owak, smaku „moralnej kompromitacji przy aktywnym udziale kobiety” nie poznałem i chyba nigdy się już nie dowiem, ile przez to straciłem. Marek Zieliński, z którym w roku 2005 podzieliłem się moim odkryciem „teczkowym”, nie wiedząc jeszcze, że cała sprawa miała związek z jego imieninami, skomentował ową notatkę majora K. B. w sposób następujący: „[…] swoją drogą SB w roli moralnego katalizatora, który usiłuje prowadzić swoje gry w oparciu o standardy z Dekalogu — kompromitując podwójne życie obserwowanych przez siebie opozycjonistów — przypomina bohatera średniowiecznej farsy misteryjno-moralitetowej i pośrednio świadczy, że chłopcy z Rakowieckiej, chociaż do kościoła nie chodzili, co najwyżej żeby podsłuchiwać, to jednak dobrze wiedzieli, co jest moralne i czego nie należy robić (np. cudzołożyć). Żądali od wszystkich w opozycji najwyższych moralnych rygorów i chcąc nie chcąc, przynajmniej niektórzy z naszych kolegów musieli z obawy przed służbami temu sprostać. To oczywiste, że w takiej sytuacji rewolucja anty-komunistyczna musiała się udać; ostatecznie w historii, co by o tym nie sądzić, moralność jednostek ma spore znaczenie. Widać w tych operacyjnych grach zakulisowy udział szatana, jakby wziętego z Goethego (ta cząstka zła, co jednak realizuje dobro) — taki oksymoron może wymyślić tylko pisarz. Co tylko potwierdza, że komunizm jest dziełem literatów, niezbyt co prawda udanych i bez sukcesu artystycznego, ale tym bardziej spragnionych uznania (przykładem Lenin, czy miłośnik poezji Achmatowej i Pasternaka Josif „Kobo” vel Stalin) i niemalże maniakalnie wierzących w moc słowa, wpływającego na historię.” Tak więc studiowanie akt SB potrafi mieć swoje uroki i pewnie wspominałbym tę historię z rozrzewnieniem, gdyby nie to, że inne stosowane wobec mnie operacje esbeckie okazały się mniej zabawne. Oczywiście, nie wszystkie wiązały się z doniesieniem Leszka Żulińskiego, postanowienie o zastrzeżeniu wyjazdu za granicę wydano bowiem na kilka dni przed 30 kwietnia 1976 r. Decyzję o kontroli mojej korespondencji Służba Bezpieczeństwa podjęła, o ile dobrze pamiętam, później. Do tego doszły interwencje uniemożliwiające podjęcie stałej pracy i coraz dokuczliwsze represje, które uderzały nie tylko we mnie, ale i w moich najbliższych. Jedenaście miesięcy spędzonych w więzieniu bez procesu i wyroku to wystarczająco dużo, by podjąć decyzję o emigracji. Ciąg zdarzeń, które do niej doprowadziły, miał jednak swój początek wiele lat przed doniesieniem Leszka Żulińskiego. To prawda, że Leszek Ż. dołożył, gdzie trzeba, swoją cegiełkę, jak w wielu innych przypadkach, gdy informował SB o kolegach, którym dedykował wiersze. Ślady jego aktywności widoczne są także w innych dotyczących mnie dokumentach. Gdy jednak sięgam pamięcią wstecz i próbuję uporządkować opisane fakty, trudno mi się nie zgodzić z komentarzem Marka Zielińskiego. Myśli z moralitetów (niekoniecznie średniowiecznych) i biblijnych przypowieści okazują się wówczas nadzwyczaj trafne. |
Tadeusz Witkowski