Zmarła poetka i malarka Marianna Olkowska
Refleksje z ostatniego Pożegnania Prof. Juliuszowi Chrościckiemu
LUDZKI WYMIAR DRAMATU
Zwykła sobota. No, może nie taka zwykła, bo wstałem wcześniej zobligowany koniecznością wykonania, właśnie dzisiaj, ech(!), prac remontowych w gabinecie Ewy – mojej osobistej żony. Wczoraj przyjechał pan Marek (człowiek od wszystkiego – kucia, lepienie i malowania), który chciał przed wieczorem wrócić do domu, a mieszka gdzieś hen, daleko, aż na Podlasiu. Import myśli technicznej spod wschodniej granicy? Nie mam zaufania do miejscowych, centralno-mazowieckich, potwornie drogich papraków, o czym się kilkakrotnie boleśnie przekonałem… Zamiast cochając się człapać rozkosznie po domu, wdychać aromat świeżo zaparzonej kawy i zaciągać się pierwszym papierosem, popatrując na przeciągające się leniwie psy sąsiadów, wypijam w pośpiechu neskę, zagryzam gorącą parówką wyrwaną z bulgoczącej kąpieli, kęsem bułki… Porządkujemy narzędzia, taszczymy kubły z farbami. Pokrzykujemy na Ewę kończącą dopiększanie się w łazience. Jesteśmy gotowi. Cholera, już dziewiąta! Odruchowo sięgam do przycisku radia… i cofam rękę. Nie, nie dzisiaj. Dzisiaj nie posłucham salonu politycznego w trójce. Może w samochodzie? Od paru lat, kiedy piszę felietony dla miejscowej gazety, nabrałem niezdrowego, wręcz obsesyjnego zwyczaju słuchania przekomarzających się polityków. Sobotnie i niedzielne audycje wywołują w nas skrajne emocje – od rozbawienia do irytacji. Nabraliśmy z Ewę zwyczaju dogryzania i głośnego komentowania wypowiedzi. Homo politicus – ot, świeże demokratyczne nawyczki uwolnionych niewolników. Ewa zmaga się z kierownicą przy wyjeździe. Brama zamyka się powoli. Jest dziewiąta pięć, może osiem…, włączam radio. Z głośniczka dobiega końcówka zdania, drżący głos posła Ryszarda Kalisza – …gdyby to się potwierdziło, to byłyby niewyobrażalne skutki dla państwa polskiego. Na szloch Beaty Michniewicz, tak zazwyczaj opanowanej, nakładają się silne dźwięki fortepianu. Ewa gwałtownie ścisza radio. W uszach brzmią jeszcze słowa – tragedia narodowa… - Boże, co się stało? Stoimy na wylocie drogi czekając na lukę w niekończącym się sznurze obojętnie mijających nas samochodów. -Ewa, czy dzisiaj Kaczyński miał lecieć do Katania? Spojrzała na mnie z przerażeniem – Nie, to chyba niemożliwe… - Myślę, że rozbił się samolot z prezydentem… Dalsza droga upłynęła w rytmie fortepianowego nokturnu i sprzecznych wiadomości. Nurzaliśmy się w niepewności i nadziei. Były dwa samoloty…, ocalały trzy osoby… Zadzwoniła koleżanka. Dzwoniła później wielokrotnie, bo tam gdzie pracowaliśmy nie było radia… Wydłużała się lista ofiar. Imiona i nazwiska przekształcały się w twarze, głosy, sylwetki. Znajomi nieznajomi. Papierowe twarze, migotliwy obraz, głos zmieniony mechanicznym pogłosem mikrofonu. I nagle usłyszałem: Janina Fetlińska i Tomasz Merta. I słowo ciałem się stało. Tomasza Mertę znałem osobiście. Spotkałem go kilkakrotnie na różnych imprezach związanych z ochroną zabytków. Oprowadzałem go po ciechanowskim zamku i dyskutowaliśmy na obradach wyjazdowej Komisji Konserwatorskiej w Ciechanowie, ale z panią senator Fetlińską… Z panią senator ostatni raz widziałem się na Wielkanocnym Spotkaniu Twórców w Kawiarni Artystycznej Centrum Kultury i Sztuki w Ciechanowie w Palmową Niedzielę. Siedzieliśmy przy jednym stoliku. Miała pogodną, spokojną twarz. Twarz, której już nigdy nie zapomnę. Tomasz Merta i Janina Fetlińska nie są pierwszoplanowymi osobami tragedii. Nie widzimy ich czarno-białych zdjęć. Przemijają tylko jako nazwiska w długiej liście ofiar. Ale ja będę pamiętał ich uśmiech i ciepły dotyk rąk. I to jest mój ludzki wymiar dramatu. 11. 04. 2010
|
Marek Janusz Piotrowski